niedziela, 19 stycznia 2014

Nie lubiłem jazzu, ale zdecydowanie wolałem go od dzisiejszej muzyki akademickiej, gdyż swoją radosną pierwotną dzikością trafiał głęboko również i w mój świat popędów i tchnął naiwną, uczciwą zmysłowością. Czy ku temu zmierza? Czyżbyśmy, starzy znawcy i czciciele niegdysiejszej Europy, dawnej, prawdziwej muzyki, prawdziwej poezji minionych lat - byli tylko nikłą, głupią mniejszością skomplikowanych neurotyków, którzy jutro zostaną zapomniani i wyśmiani? Czyżby to, co nazywaliśmy “kulturą”, duchem, duszą, pięknem i świętością, było od dawna martwym upiorem, tylko przez nas, nielicznych szaleńców, uważanym za coś, co jest prawdziwe i żywe? A może to wszystko nigdy prawdziwe i żywe nie było? Może to, w co my, szaleńcy, wkładaliśmy tyle trudu, zawsze było tylko złudzeniem? Nie nauczył się jednak zadowolenia z samego siebie i ze swojego życia. Tego nie potrafił, był człowiekiem niezadowolonym, a pochodziło to prawdopodobnie stąd, że w głębi serca zawsze wiedział (lub zdawało mu się, że wie), iż właściwie nie jest człowiekiem, lecz wilkiem ze stepu. Również i taki człowiek, który me ma w sobie wilka, nie musi być dzięki temu szczęśliwy. A z kolei najnieszczęśliwsze życie ma swoje słoneczne godziny i swoje ubożuchne kwiatki szczęśliwości, rozsiane wśród piasku i kamieni. Istnieje dość dużo ludzi tego typu co Harry, zwłaszcza wielu artystów należy do tego gatunku. Ludzie ci mają w sobie dwie dusze, dwie istoty, są w nich cechy boskie i szatańskie, krew matczyna i ojcowska, a zdolność do szczęścia i zdolność do cierpienia tkwi w nich w takiej samej wrogości i pogmatwaniu, sąsiedztwie i połączeniu, jak wilk i człowiek w Harrym. I ludzie ci, których życie jest bardzo niespokojne, przeżywają niekiedy w rzadkich chwilach uniesień tak silne i niewypowiedziane piękno, a fala ich chwilowego szczęścia wznosi się niekiedy tak wysoko i oślepiająco nad morze cierpienia, że owa krótka rozbłyskująca błogość, promieniując dokoła, ogarnia i oczarowuje również innych. Tak powstają nad morzem cierpienia, jako cenna, krótkotrwała fala szczęścia, wszystkie te dzieła sztuki, w których pojedynczy cierpiący człowiek wzniósł się na jedną chwilę tak wysoko ponad swój własny los, że jego szczęście błyszczy jak gwiazda i wszystkim, którzy je widzą, objawia się jako coś wiecznego, jako ich własny sen o szczęściu. Wszyscy ci ludzie, jakkolwiek będą się nazywać ich czyny i dzieła, właściwie nie mają w ogóle żadnego życia, to znaczy, ich życie nie jest bytem, nie ma kształtu, nie są oni bohaterami, artystami czy myślicielami w tym sensie, w jakim inni ludzie są sędziami, lekarzami, szewcami czy nauczycielami, lecz życie ich jest wiecznym, pełnym cierpienia ruchem i wrzeniem, jest nieszczęśliwe i boleśnie rozdarte, jest przerażające i bezsensowne, jeżeli nie zechcemy dostrzec sensu w tych właśnie rzadkich przeżyciach, czynach, myślach i dziełach, które rozbłyskują nad chaosem takiego istnienia. Wśród ludzi tego rodzaju powstała niebezpieczna i straszliwa myśl, że, być może, całe życie ludzkie jest tylko okrutną pomyłką, jakimś gwałtownym i niefortunnym, poronionym tworem pramatki, jakąś dziką i straszliwie chybioną próbą natury. Wśród nich jednak zrodziła się też inna myśl, że człowiek jest może nie tylko na pół rozumnym zwierzęciem, lecz i dzieckiem Bożym, przezna- czonym do nieśmiertelności. Drugą cechą było to, że należał do samobójców. Tu trzeba wyjaśnić, że błędem jest nazywanie samobójcami tylko tych, którzy rzeczywiście odbierają sobie życie. Między nimi wielu jest takich, którzy w pewnym sensie stają się samobójcami tylko przez przypadek, a chęć targnięcia się na życie wcale nie musi tkwić w ich psychice. Wśród ludzi bez szczególnej osobowości, bez zdecydowanego charakteru, bez wstrząsów w życiorysie, wśród ludzi tuzinkowych i żyjących stadnie są tacy, którzy kończą samobójstwem, chociaż w całej swej strukturze i ukształtowaniu nie należą do typu samobójców, gdy tymczasem bardzo wielu, może nawet większość spośród tych, których z istoty należy zaliczyć do samobójców, nigdy nie usiłuje targnąć się na życie. “Samobójca” - a Harry nim był - niekoniecznie musi żyć w szczególnie bliskim kontakcie ze śmiercią, taki kontakt można mieć, nie będąc samobójcą; ale właściwością samobójcy jest to, że swoje “ja” - obojętne, słusznie czy niesłusznie - odczuwa jako szczególnie niebezpieczny, niepewny i zagrożony element natury, że wydaje mu się, iż stale jest narażony i wystawiony na niebezpieczeństwo, tak jak gdyby stał na szczycie skały, gdzie słabe pchnięcie z zewnątrz lub drobna słabość od wewnątrz wystarczą, by strącić go w próżnię. Jedna z tych dróg wiedzie ku świętości, ku męczeństwu ducha, ku oddaniu się Bogu. Druga wiedzie do rozpusty, do męczeńskiej niewoli popędów, do zatracenia się w zgniliźnie. Między tymi obiema drogami mieszczuch usiłuje żyć pośrodku. Nigdy siebie nie zatraci, nigdy nie odda się ani upojeniu zmysłów, ani ascezie, nigdy nie stanie się męczennikiem, nigdy nie zgodzi się na swoje unicestwienie. Przeciwnie, jego ideałem nie jest poświęcenie, lecz zachowanie swojego “ja”, nie zmierza on bowiem ani do świętości, ani do jej przeciwieństwa, nie znosi skrajności, chce wprawdzie służyć Bogu, ale też i rozkoszy, chce wprawdzie być cnotliwy, ale też i na ziemi mieć trochę dobrobytu i wygód. Krótko mówiąc, usiłuje zająć miejsce pośrodku między skrajnościami w umiarkowanej i zdrowej strefie, bez gwałtownych sztormów i burz, i to mu się też udaje, lecz za cenę intensywności życia i uczuć, jaką daje życie ukierunkowane na absolut i skrajność. Intensywnie żyć można tylko kosztem swego “ja”. Mieszczuch niczego wyżej nie ceni nad swoje “ja” (oczywiście owo tylko z grubsza rozwinięte “ja”). Kosztem intensywności zyskuje stabilizację i pewność, za- miast opętania Bogiem - spokój sumienia, zamiast rozkoszy - zadowolenie, zamiast wolności - wygodę, zamiast śmiertelnego żaru - przyjemną temperaturkę. Dlatego też mieszczuch jest z natury istotą o słabej dynamice życiowej, tchórzliwą, lękającą się każdego ryzyka, łatwą do rządzenia. Z tego też powodu zastąpił władzę liczebną przewagą, gwałt - prawem, odpowiedzialność - głosowaniem.