poniedziałek, 4 czerwca 2012
Delfiny "tak" cd...
Jestem zupełnie jak święty Jan na pustyni, tylko że nie
mam siły pisać Apokalipsy, bo kocham się w Tobie, Dydysz – a święty Jan nie kochał się w Dydyszy żadnej, gdy pisał Apokalipsę. A zatem zmiłuj się nade mną, zmiłuj się nade mną.
Jutro dwa tysiące lat minie, jakeśmy się rozstali.
Zawczoraj wieczór przyprowadziłem tam pod rękę Wąsow. [panią wąsowicz] Baba przez dwie
godziny opierała się na ręce mojej i wlokła się jak ranna hiena po Wizie.
Jedną cię tylko prawdziwym aniołem
Znałem na świecie – reszta wszystko – ludzie!
Przed tobą tylko rozjaśnię się czołem,
A przed innymi zwiędnie czoło w nudzie!
Do obaczenia, droga, do obaczenia
– niedługo będziemy razem. Wzdycham do Twojej twarzy i Twojego rozumu, jak do wolności
więzień, jak dusza pokutująca do zbawienia, jak do ojczyzny góral, jak do Karlsbadu p.
Kołomyjska, jak majtek do lądu, jak wędrowiec do fontanny, jak wygnaniec do domu, jak
duch rozdzielony do powrotu w siebie!
Pomyślisz sobie: „On mnie
strasznie kochał, gdy tak wyglądał tam” – i nie pomylisz się, bo ja Cię strasznie i fatalnie kocham,
całą duszą skutym się do Twojej czuję. Nie dziecinną, różaną, błyskotkową miłością,
ale twardą, rozumną, olbrzymią, wkorzenioną w moje J a na zawsze Cię kocham. Tyś moim
stała się Ideałem, Tyś moją myślą żywotną, poważną, nieoderwalną. Serce moje tęskni za
Twoim sercem, rozum mój żąda, pragnie, domaga się Twego rozumu. Nie blichtr szału, nie
koloryt już tylko fantastyczny pierwszych chwil ukochania obleka mi Twoją postać, ale przekonanie
o Twojej sile, przeświadczenie o Twojej piękności każe mi, przymusza mnie kochać
Cię, czuć, jak czujesz, i wiecznie myśl moją z Twoją ożeniać. Mam Cię za typ najpoetyczniejszy,
a zarazem najrozumniejszej kobiety.
Najdroższa moja! Przez pioruny i zatopy, i śniegi jechać dobrze mi, miło, lubo – ale do Ciebie. Odjeżdżać zaś, choćby taką drogą, jaką księżyc wytyka na morzu w Neapolu lub na jeziorze w Varennie, niedobrze i smętno – a dopiero cóż taką, jaką teraz się oddalam. Świat
dziś podobny do kostnicy w Rapperswyl – mgła i mgła, i mgła, serce moje pękło wczoraj
Do śmierci,
Dialy, będę Twój całym sercem i Duchem. I przez grób Cię jeszcze przeprowadzę na drugą
stronę grobu – a tam nie potrzeba mi będzie Cię opuszczać, tam nie będzie takiego miejsca
jak M e l u n, gdzie bym musiał tę, którą tak serdecznie kocham, samą we łzach zostawić.
byt wieczny! Miłość w rzeczy samej jest to ta spójnia, co najprzedziwniej godzi
sprzeczności j a i nie-ja, wiążąc je z sobą, a żadnego nie niszcząc! Nie niszcz zatem nic z siebie
samej w pamięci Twojej, raczej uważaj, jak się p r z e m i e n i w a s z już na ziemi, i z
tego wnoś, jak się zdolną jesteś, choć zawsze zostając tą samą osobą, przemieniać poza planetą
tym – nieskończenie, nieśmiertelnie, tam gdzie i moje j a nieśmiertelne spyta Ci się kiedyś:
,,Dialy, a co?” I w tej chwili właśnie (takie mam przeczucie) będziem gdzieś płynący
ponad Rzymem, ponad starym Kolizeum, odbudowanym przez nowych ludzi, wskażę Ci go
skrzydłem ł powtórzę zapytanie: ,,Dialy, a co?” A Ty mi się uśmiechniesz cicho jak Duch, co
nie potrzebuje słowami odpowiadać, w tym uśmiechu będzie cała Twojej nieśmiertelności
pogoda, tym uśmiechem anielskim mi odpowiesz – i przelecim, i polecimy dalej! Pamiętaj!
Gramatyki wszystkie są nudą nud, są tylko trupem języka rozsiekanym – prawdziwy język
żywy jest w głębi naszych piersi – chcieć, i to z miłością chcieć, a wydobędzie, objawi się,
stanie się nam własnością, osobliwie, jeśli jest narodowym naszym tj. przeznaczeniem naszym
osobistym przez Boga nam nadanym, formą właściwą, w którą Bóg chciał mieć nas
ubranymi w tej a tej epoce czasu na ziemi. Sięgaj więc, Dialy, po język Twój rodzimy w głębi
Ciebie samej, wywołuj go stamtąd z upragnieniem, wywoływaj go miłością, proś się jego jak
ukrytego anioła, co śpi w sercu Twoim, a zaprawdę Ci mówię, on rozwinie skrzydła i uczujesz
go rosnącym w sobie i zagarniającym duszę całą Twoją pod tych skrzydeł panowanie
święte. W rzeczy samej, świętością świętości jest każdemu narodowi mowa mu właściwa.
Chciałem Ci tylko wyrozumować tu, jaką wadą płochą jest zwyczaj powzięty u nas niedbania
o rzecz najświętszą – o najreligijniejszą rzecz, że tak powiem, w składzie narodu – bo
prawdziwie język jest to, co naród jaki r e l i g a t111 do Ducha – do inteligencji i do Boga!
Kto nie wie o grzechu swoim, temu grzeszyć darowano, temu tylko, kto wie, nie przepuszczono.
Mam więc nadzieję, żem Dyszę, o ilem mógł, oświecił we względzie grzechu jej dotychczasowego
i że raz wyłamawszy się spod niego, Dysz nie zaprzestanie na tej drodze coraz
wzlatywać wyżej, coraz wysmukłej i śliczniej, i cudniej wyrażać się danym jej przez Boga
wyrazem, zmartwychwstawać z grobu obczyzny, skrzydłami własnymi Ducha swojego!
Powiedz no,
czasem, kiedy się zdarzy chęć Tobie, kogo Ty widujesz i kto Ci k u r ę r o b i116 tam u was w
Paryżu? Bo jużci bez komplementu jakiegokolwiek się dotąd nie obeszło.
a [---> 116 Z franc. faire la cour à q. – umizgać się do kogo, nadskakiwać komu. Mówiono tak już
w okresie Księstwa Warszawskiego.]
Daruj i przebacz – aleś może nigdy nie doznała w równym stopniu jak ja, co to drżeć o duszę
czyjąś, co to podejrzywać, że ta dusza zrodzona do piękności, a całe życie piekłem ziemskim
osaczona, znów nie wiedząc sama o tym, pewnym wpływom szatańskim podlega – i
coraz mniej dba o tego, który by pragnął być jej stróżem aniołem, pragnął sobie odjąć, a jej
dać, sam znicestwieć, a Ducha swego i wszystkich w nią przelać, pragnął umrzeć w niej, by
ona żyła wysoko, niebotycznie, dumnie, wspaniale na wieki! Moc kochania rodzi siłę zarzutów,
ideału miara, miarę żądań. Jedno słowo czasem, jeden rys, odcień niepodobny do oddania,
w serce nalewa trucizny, w mózg podejrzenia wtyka. Jeśli po rozsądnemu to oceniać, w
rzeczy samej to śmiesznością jest, nudą, kwasem, kaprysem! Lecz głębiej wglądnąwszy w
duszę człowieka, nie już rozsądku lornetką, ale prosto wzrokiem serdecznym, kto wie, czyby
ta śmieszność nie dostała nagle skrzydeł cherubinowych, nie błysnęła twarzą anielską, nie
pokazała się być natchnieniem miłości nieskończonej!
Kto ziemski bardziej,
ten dłużej ziemi się trzyma, kto niebieskim bardziej, tym krócej na niej żyje; krócej co do
czasu matematycznego, w Duchu zaś dłużej nieskończenie, bo człowiek, co umrze choćby w
dwudziestu pięciu latach, pewno dłużej żył, niż ropucha, co od czterech tysięcy lat siedzi w
kamieniu, niż skała, co od siedmiu tysięcy stoi nieporuszona! Im mniej życia, tym dłuższy
byt, im więcej, tym krótszy!
Kto odda spokój duszy, której rzeczywistości ręka go odebrała?
I patrz, Dialy! Otośmy odwieźli tę delikatną piękność do domu, sami jesteśmy znów w
oknie, patrzymy na Korso! Karnawał, radość, pustota, młodość dla tego ludu za chwil kilka się skończy; dzwon uderzy, żandarmy go rozgonią, zdmuchnie każden iskrę swoją, krzyk się rozlegnie od Popolo po Kapitol: Carnevale è morto! Starość postu się zacznie, ciemne kościoły,pogrzebne Miserere, gasnące gromnice zamiast milionowych muccolettów! Jest żandarm Pana Boga, zwany c z a s, który podobnie staje wśród Karnawału życia i mówi:,,Rozejdźcie się, siódma godzina wieczorna już uderzyła, zdmuchnijcie światła, które trzymacie w ręku, idźcie wszyscy, idźcie, a na końcu Korsa tego znajdziecie wielkie, puste Forum Romanum – i ruiny!” Ale żandarm to tylko powiedzieć może tym, co na ulicy hasali i maskę mieli na twarzy, i wosk kapiący na sukniach, i buffońskie stroje. Tym, co są w oknie, co są w
pokoju, gdzie Ty i ja, i ten fortepian, i ten posąg Napoleona na koniu, i ten snop kwiecia na stole, a ta Divina Comedia130 pod lustrem, tego on nie rzeknie, bo nie może, nie ma prawa! Są albowiem na tym Korsie życia salony oświecone jedną lampą i dwoma sercami, pełne życia, Ducha, zatem młodości, pełne głosu, śpiewu, dźwięku, zatem ruchu i postępu, pełne kamelii i
konwalii, zatem wiosny. Miłość je wyjęła jako wyspy szczęśliwe spod praw płynącej rzeki czasu. Tam policja wstępu nie ma, to pałac książąt rzymskich, to nie ulica ludu rzymskiego!
niedziela, 3 czerwca 2012
Z "Listów Z. Krasińskiego do Delfiny P."
Całą potęgą Ducha, całą żądzą
serca zaklinam Cię, stań tu przede mną! Jeśli to cud, pragnę cudu, jeśli to gorączka się dzieje,
niech mnie ogarnie gorączka, jeśli trzeba, by mózg na to prysnął, niech mi pryśnie. Szczęście
obaczenia Ciebie zlepi mi go na nowo.
Miłość, jak Religia, ma obrządki
swoje. Te wiersze to była modlitwa do Ciebie, zupełnie to samo, co modlitwa.
Mogłem być szczęśliwym jako J a
czytający T o b i e, w tym pokoju odosobnionym, w tej sferze Duchów naszych zlanych wtedy
razem, ale wnet staję się śmieszny, występując jako p. Zyg. Kras. czytający pani Delf. Pot.
Bo dla tych, którym Tyś to oświadczyła, ja nie jestem J a, Ty nie jesteś T y. Zowię się dla
nich pan K., a Ty pani P. To samo na świecie dzieje się z każdą duchowną, wzniosłą istotą
rzeczy, z miłością, z każdym jej spojrzeniem, z każdym jej słowem, uściskiem, z każdą myślą
piękną, z każdym szlachetnym uczuciem.
Ty się może rozśmiejesz, Dialy, Ty może powiesz te słowa czytając: „Ot! Mimo woli zatknęłam
cierń zazdrości w jego sercu”, ale się pomylisz. Zatknęłaś tylko kwiat żądzy w sercu
moim, żądzy tej, byś zawsze i wszędzie była wyższą od świata, nietykalną przez głupstwo,
poważną nad poważne i piękną nad piękne. Tak, prawda, nie mogę znieść myśli, by ta, którą
chciałbym porwać do gwiazd, musiała chwastów co dzień dotykać się stopami. Gdyby anioł
zstąpił na ziemię, jemu bym oddał Ciebie, bo on wyższy Duchem ode mnie – on może by w
piękniejsze zawiódł Cię strony, w wyższe odział potęgi, duszę Ci nieśmiertelniej zbawił, sercem
kochał szerzej, z mąk życia większym skrzydeł chłodem pewniej wyrwał – ale niższych
tłum zgromadzony widzieć koło Ciebie, ale czuć, że ta, którą bym chciał wynieść na kobiet
wszystkich królowę, przymuszona siedzieć wśród małp, żab, wiewiórek, osłów i wężów,
przymuszona świstać ich świstem, odpowiadać na ich piski, w łapy im sadzać filiżanki herbaty
– to piekłem może stać się dla mnie!
Niech Cię Bóg strzeże potęgą, jak ja myślą każdej chwili, biciem serca
każdej chwili i każdej chwili bez Ciebie przepędzonej smutkiem.
Coś zatrutego, coś bezrozumnego, coś zwariowanego jest w rozdziale dwóch
serc kochających się. Życie obojgu zamienia się wtedy na ciągły n o n s e n s i na wieczną
boleść.
Kiedyż przepaską rąk moich obwiążę Ci kibić, kiedyż Cię porwę i nieść będę na
jawie w ramionach, tak jak w snach co dzień Cię porywam, przyciskam do serca i noszę
gdzieś, nie wiem gdzie, ale noszę ciągle, daleko, silny jak olbrzym, kiedy Ty lekka jak wiązka
kwiatów. O! W moje objęcia wrzuć się jak ze skały wysokiej w morze – niech uczuję spadającą
Ciebie w ramiona moje, niech Twoje usta uderzą mi w usta i zostaną do nich przykute na
wieki! Jak piorun spada, niech szczęście pada na mnie i zdruzgoce mnie, niech umrę, spalony
ogniem niebieskim.
Dialy, Dialy, Dialy, jedno albo drugie, Ty albo zginąć! Bo żyć bez Ciebie, marząc o Tobie, to
być szatanem, co siedzi w piekle na stosie popiołu, a przypomina, że niegdyś tron miał z tęcz
uwity na głowach gwiazd!
Ja życiem płacę każdą chwilę rozstania się z Tobą, życiem kupuję każdą przywitania! Zmiłuj
się, przybądź.
Widzę
Cię, łzy z ócz Ci się puszczą, wołasz: ,,Zygmunt!” Kto odpowie? Gdzie Zygmunt? Gdzie on
teraz? Ach! Przypomnisz sobie, żeś Ty – tyle chwil, godzin, dni straciła, które z nim przebyć
mogłaś, przypomnisz sobie i to Molo di Gaeta, gdzie on czekał na Ciebie, i coraz rzewniej
płaczesz - tak, tak, płaczesz, Dialy moja! A gdybym wtedy nagle stanął przed Tobą, ukazał Ci
się, rzekł: „Jeszcze za grobem ja kocham Ciebie”, Ty się zlękniesz, krzykniesz, ucieczesz, nie
zechcesz ścisnąć dłoni umarłej Zygmunta Twego!
Nim zginę, tak usta Twoje przepoję żarem,
że wszystko inne wyda Ci się już tylko lodem, nim umrę, spalę serce Twoje, serce Twoje
i ja leżeć będziem w jednej trumnie! Przekonanym, że prawdę mówię, że prorokuję sobie
śmierć, Tobie serca skon!
Otóż kiedy tak siedzę, nagle uderzyła na mnie dawno niedoznana żądza, żądza snów moich
młodocianych, żądza nieśmiertelności! Ale już nie dla mnie osobno, nie dla mnie tylko – żądza,
byś Ty była nieśmiertelną w pamięci ludzi, potrzeba konieczna, bym ja Cię wyrwał spośród
znikomych i znaną postawił przed ludźmi na wieki, tak jak Beatrice Danta, tak jak Laura
Petrarki!
W tym śnie ma być
prawda Epoki naszej. Epoka nasza jest przejścia Epoką. Każda podobna nosi barwę przeważną
złego, bywa piekłem na ziemi, bo z jednej strony wiary stare upadły, nowe nie wywikłały
się jeszcze. Równie gwałtownie i nieubłaganie jedni ludzie stoją przy prawach przeszłości,
drudzy przy nadziejach przyszłości! A pierwsze już n i e s ł u s z n e, drugie jeszcze nie są s ł
u s z n e, zatem walka i niesprawiedliwość, i gwałt z każdej strony, i brak Boga wszędzie. W
innych Epokach, gdy są ścisłe, pewne wiary, niezawodne, określone niebiosa, obrzędy, religie,
piekło bywa gdzieś, ale nie tu. W naszych czasach piekieł nie ma za ziemią, pod ziemią,
ale one są na ziemi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)