poniedziałek, 18 kwietnia 2011

przegrałam spotkanie ze Stasiukiem, co pachnieć miało beskidem. odbiję sobie z Sosnowskim, uwikłanym w sieć (tęczy?)

WIELKI POST, tzn. całkiem długi
Białe szaleństwo

Trzeba rozhuśtać mysz, a potem natychmiast naprzód
w szum lądujących świateł tych legendarnych maszyn.
Zaparkują ukradkiem jak bogowie w szatni systemu.
Musisz jednak się spieszyć, nie będą długo czekać,
za ciasny program, jak zwykle. Kompletuj amulety.

Przez calutką noc studiowałem aktualną mapę nieba
pogrążony w rojeniach o mojej kosmicznej dezercji
kolczykiem łzy w sercu i teologicznym uśmiechem.
Uchwalone, Panie. Folder firmamentu. Serwer
z papierosami. I coś nieziemskiego
na otwarcie oczu, ciemnych jak dżety gwiazd.
Tymczasem nie mogę wchodzić tu w szczegóły.
Twój głośny sekundnik wpycha mnie pomału
w mieszkalny kompleks wielkiej nijakości.
Twoje światło jak październikowy szron
kładzie się na moich powiekach. Ślepy
rozpęd. Ten pojazd to jedna łza, kotku.
Dynamiczny bolid. Ostry, bardzo jasny.

A syn mówi, że zaniedbuję operację Save As
i że wszystko kiedyś mi wetnie, i zobaczę.
Zachowaj jako, mówi. Jako co? To zależy.
Mógłby być jakiś adres. sos@now.ski ?

Latem 1987

A było tak, że twoja śmierć usiadła w moim cieniu,
żeby się o mnie oprzeć, odetchnąć moimi myślami.
Zerwałem się z miejsca, szukałem słońca w zenicie.
Uzbroiłem się po zęby w humor i witaminy.

Wzruszyłem ramionami i strzasnąłem duszę,
zerwałem czarny bandaż, czarną łunę z pamięci.
Dodałaś mi polotu. Jadłem owoce garściami.
Mikroelementy stanęły na straży komórek.

Szybko, celowo chodziłem, od sprawy do sprawy,
wskoczyłem nawet w ślub nucąc epitalamia.
Zacząłem nawet ćwiczyć: biegi, pompki, sprężyny -
i żadnych nadużyć na niewczesny umór.

To dni były na umór, a każdy sen wściekły
po aurze przywidzeń i zawrocie zmysłów
jak wielki napad na powierzchnię ziemi,
kołatanie ciała, żeby wejść w zimową kwaterę.

I goniłem w piętkę, traciłem wysokość,
gubiłem krok i miarę, i traciłem oddech -
zgubna poriomania, szalone podróże -
nie z Bordeaux do Nurtingen, ale zawsze.

Ziemia pod stopami wszędzie taka miękka -
czułem, że stopy grzęzną w niej po kostki.
A w nocy - łóżko było jak zapadnia
i bez szmeru usuwało się spod ciała.

Później luki w pamięci, zapatrzenia w okno -
tam mała dziewczynka w bloku naprzeciwko
uśmiecha się z żyletką pomiędzy zębami.
Myślę o jej chłodnych pocałunkach.

Black Fix(...)"wszystko było jak nieporządne wiry na rzece, która by płynęła
bez żadnego określonego kierunku" - ale nic nie da się odkręcić,
prócz tego, że nie ma takiej, która by tak płynęła,
bo nigdy tak nie płynie, gdyż płynie inaczej.


Wiersz dla czytelnika


Zamglone jezioro. W drodze nad zatokę
mieliśmy deszcz na twarzach i poziomki w ustach.
Nic nie chciało się przetrzeć. Rzęsiste horyzonty.
Zapadał wieczór, zrywając czarny brezent.

Z czasem księżyc. Obok szkielet ryby,
czyli chmura, ale promienna jak ażurowy abażur.
A potem arkosolium w ścianie leśnego bunkra,
do którego prowadził nasz poziomkowy okop...
nie, to zbyt piękne. Inscenizowane
w chińskich półcieniach specjalnie dla ciebie.
Nie przygryzaj warg. Masz już krew na ustach.
To od tych poziomek. Chodźmy, nic tu nie ma.
(...)

Inaczej

Pociąg nurza się w tonach, skupione sygnały
na obrysach pędu - jakby ruch stanowił
nagłe terytorium o płynnych granicach,
pulsujący kontur puszczony po szynach
obłok stali, błysków, zgrzytów i kołysań,
plazmę ciepła drżącą jak meduzia plama.
Nieduzia plama? Tu pan przeszarżował,
trzeba opuścić skład. Serce, zapraszamy

innym razem, gdy minie daremne olśnienie.
Teraz musimy przerwać, bo mamy połączenie.
Valdi? Jakie nastroje dominują w sekcjach
postenwironmentalnych Desperados i Yassasineros?
Gościmy dziś w naszym łóżku samą pannę Tomiłek?
Panna T. odpowie na pytania państwa Milusińskich,
państwa Ciekawskich, chcemy rzec, konnaturalnie?

Słońce. Pan tak kocha znaczenia, a one tak wszędzie
tylko z miejscówkami w tak zwanym wąskim przedziale.
Pan niepotrzebnie wraca do tego dusznego przedziału,
chociaż można stanąć w korytarzu i otworzyć okno,
nadstawić głowę, wzrokiem odprowadzać błyski żaru,
albowiem tłuc się, słać sygnały i znikać pokątnie jest

rzeczą śmiertelnych, jak gdzieś może kiedyś napisał
niemiecki poeta? Nie jesteśmy niemieckim poetą.
Wild Thing grzmi pociąg, Gloria nadają podkłady.
(Ambulans spożywczy jak arka triumfalna;
wybieram dolny pokład, między napojami.)


Lekcja żywego języka

A kiedy ktoś umiera, mówimy, że jego życie
znajduje się u szczytu wielkiego wodospadu.
Wtedy płynni bogowie wybuchają śmiechem,
który słychać na sto, a nawet dwieście lat.
Śmiech ten nazywamy skądinąd "pocałunkiem kobry".
Zresztą powinno być "metrów" zamiast tamtych "lat".

A tu nie ma żadnej ścieżki, gąszcz i Windybały,
zagmatwane bezdroże, dalej uroczysko,
jednak Wiatrołuża, i żeremie bobrów.
Krzyczymy "żeremiii" i zbiegamy w jar.

Tu jest mała Kamionka, w której można się utopić.
Kamioneczka też rzeka, rzeka to radość człowieka.

Albo biegam po planszy z podniesionym czołem.
Aż nagle latający talerz wsysa mnie pod strop
jak piłeczkę pingpongową w bębnie dadalotka.
Mówimy: wybrał go sam los w bębnie superlotka.
Albo: może Nikt go nie skreślił. Jest pula galore.

Mówimy też "odszedł", "odszedł szybkim krokiem".
Wolelibyśmy mówić Ziiuu iiuu. Albo Ziiuu aauu.
Moi ludzie są przygotowani. Zaczęli chodzić po ziemi.
Kiedy klną, mówią tylko: Kurt Schwitters! Taki żal.


Moi ludzie

Moi ludzie nieswoi oddani są sobie
i dalekim wyrazom niesłownych radości,
które mają na końcu języka jak "wierny" talizman.
(...)
Jak szelest struny bez gryfu, ale jednak jest
...dobrze. Innym razem. Może innym razem.


Thrakt

Czy istnieje substytut en masse? Nic z tych rzeczy.
Wszystkie klejnoty świata nie zamkną boskiej Astrei
w zegarkach. Piękne są jedynie zakątki w sekundach
głębszej ciszy w popołudniowej muzyce. Nadchodzący
marzy jednak o łóżku w dziurce od klucza, o smukłej
komnacie najwszechstronniej będącej w kontakcie
z okiem i krótką łzą czasu. I ja też tak chcę. Sen
oddycha wtedy nurtem rzeki i wiatrem
swobodnego ruchu tego, co w boskim sensie prawdziwe.
Ale jesteśmy, co zrozumiałe, wychyleni
z fazy, i wszystko dzieje się jakby za naszymi plecami,
nawet rzeczy fatalne, więc nie ma potrzeby udawać,
że potrafimy coś ująć. I w sumie
o nic więcej nie chodzi.
(...)
Ciężko późno być dobrym kometą. Ot, co. Późna myśl
nie trzyma się żywiołu, który tak niedotykalnie płonie
w drżącym hinterlandzie gwiazd. Boskie urągowisko,
swoją drogą, ten eksperyment z pamięcią, i trawestacja.
Czyli z takim czasem, którego nigdy nie było i nie masz,
bo tylko szczęście to czas, kiedy ogarnia cię czas
jednokrotnie i może porwać bądź rzucić.
I każda młoda osoba błyskawicznie daje się rzucić,
żeby po prostu móc żyć, ale już tylko bez szczęścia,
bez czasu, w klimatach stacjonarnie nijakich. Poza
szczęściem w najlepszym razie zajmuje nas sztuka.

Tak odprowadzając świat, słuchając sitcomowego płaczu i
przeglądając się w tylu zaprzepaszczonych mostach; grzęznąc
w zdeprymowanych godzinach i będąc, z każdą chwilą, dalej
od czegoś, co w ogóle może być chwilą - oto boski paradoks
i hat trick. Odprowadzając świat
na pociąg? Od samego początku
z narastającą talią: chusteczek i pocałunków? Na dworzec
jak zwykle o świcie. Kto
komu mówi: niemal się zakochałem? Jehanne de France?

I tak jak szczęśliwość jest najdotkliwiej nieboskim stanem
imaginable, w którym Bóg wypunktował swoje antidotum,
tak ironia trafnie instantyzuje serce jako wielka tajemnica
niewiary, czyli głód nieskończonego szczęścia możliwego
jedynie w czasie, i to w czasie najtkliwiej śpiewającym.
Alleluja. Już zapowiadali przez megafon? Rzadko dziś
młodzież pochyla się nad różą; nie pragnie superlogo istnienia.
Lejek norymberski i butelka lejdejska są dla nich bez różnicy,
a właśnie takie rzeczy objaśniałem najwytrwalej.
Opóźniony pociąg ekspresowy X is falling down, et cetera.
Leżysz na peronie, który wisi jak weranda w pustym polu.

Blik
(...)
Co począć? Cóż, nie da się począć, bo cząć
nie istnieje, przynajmniej w moim słowniku.

Brak komentarzy: